wtorek, 5 lipca 2011

Herbata #6

Niemcy okazali się nieoczekiwanymi sojusznikami, którzy "rozładowali" sytuację... dosłownie... Co skłoniło ich do tej samobójczej misji John nie mógł odgadnąć. Atak we dwójkę na takie miejsce, frontem, bez jakiegoś większego planu było po prostu głupie. Choć nie dało się ukryć, że faceci mieli po swojej stronie element zaskoczenia, który działał na ich korzyść.
Gdy tylko drzwi trzasnęły John rzucił się na podłogę. Nie zdążył dobrze poczuć chłodnej posadzki gdy ryk karabinów rozgrzmiał na dobre. Mężczyźni walili na ślepo starając się oczyścić sobie przedpole. Nie był to więc precyzyjny zamach. Bardziej chodziło o rozwalenie wszystkiego i wszystkich a w tym ambarasie być może, wyeliminowanie kogoś konkretnego.
-Lamer? - pomyślał czołgając się w stronę narożnika - Lavoise chyba nie jest aż tak głupi żeby zabijać własnych szefów dla Lamera? Może do głupia wpadka? Może Lavoise pracuje dla kogoś innego?
Nie miał już czasu na rozmyślania. Rozejrzał się jeszcze dookoła i zlokalizował psa, obok stała ciepła jeszcze herbata. Peter też czołgał się po podłodze w pobliżu baru. John wyjrzał na chwilkę zza narożnika i machnął ręką gdy nikt ani nic nie strzelało. Pies szybko przebiegł kilka metrów i znalazł się w miarę bezpiecznym miejscu. Było to ujście bocznego korytarza, który prowadził do biura właściciela baru.
Raz po raz zerkał w głąb, ograniczanego czerwonymi ścianami korytarza. Krwista tapeta komponowała się w ogólny klimat baru dobrze pasując do ekscesów tutaj zachodzących. John obawiał się, że przez drzwi na końcu zaraz ktoś wypadnie, lecz na całe szczęście nic się nie działo. Nie widział też większego sensu w walce. Skoro mieli się i tak powyrzynać... Tylko kilka razy wychylił się i strzelił komuś w kolano albo rękę. "Podstawiał" Niemcom łatwiejsze cele i z satysfakcją patrzył jak padają choć i tak wiedział, że to przegrana sprawa. Mężczyźni używali zwykłej amunicji a tej potrzeba sporo żeby zabić przemienionego. Niektórzy goście baru przyjmowali całe serie nim w ogóle dało się po nich poznać, że zostali ranni. Niemcy zabili kilku, kilku ciężko ranili, lecz było to na dłuższą metę bezskuteczne. Bossowie już dawno wybiegli na zaplecze. Dwóch ochroniarzy stojących przed barem wpadli z bronią w rękach. Napastnicy nie stawiali długo oporu. Jeden dostał przypadkową kulkę prosto między oczy, drugi wytrzymał kilka minut dłużej i padł powalony przez jednego z ochroniarzy z zewnątrz. Kiedy wszystko już się uspokoiło, gdy dwójka bramkarzy spoglądała kto jeszcze żyje a kogo można zjeść zza baru wyskoczył Lamer prując do wszystkiego co się rusza. Pierwsza kula bezbłędnie rozwaliła czoło jednego z dryblasów. Drugi wskoczył za stół, ale i tam nie ominął śmierci. Lamer działał bardzo precyzyjnie. Gdzieś między meblami znalazł dogodne luki i powalił ochroniarza kilkoma strzałami z pozoru wyglądającymi jak strzelanie z armaty do muchy. Później jeszcze gdzieś strzelał zabijając kilka krzeseł i szafę grającą. To już nie było ważne, dziwniejsze było jego zachowanie. Przez chwile przystawiał lufę do swej własnej głowy, następnie walił ręka o podłogę i wybiegł na zaplecze. John był lekko zaskoczony. Nie wiedział, że ingerencje telepatyczne w świadomość Lamera były aż tak silne. Przetarł ręką spoconą twarz i rozejrzał się ponownie. Spokój. Wyciągnął broń przed siebie, gwizdnął na Peter'a i pobiegł za kompanem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz