wtorek, 5 lipca 2011

Herbata #11

- Chcesz tam iść, do budynku pełnego ochrony, dotrzeć do szefa i sobie z nim pogadać? Czy widzisz sposób zrobienia tego bez alarmowania całego osiedla? - Lamer jakoś nie widział możliwości infiltracji tego budynku. Sprawdził magazynek: zostało sześć pocisków. Jeśli miałby ich używać on sam, może położyłby dwóch, trzech; więcej gdyby miał efektywność jak wtedy gdy kierowała nim Alma. Tak czy inaczej, mogli się spodziewać przynajmniej kilkunastu ludzi, o ile ludzie byli ich głównym problemem.
Nie otwierając drzwi obejrzał posiadłóść. Duży budynek był otoczony wybrukowanym, szerokim podjazdem i obsadzony kolorowymi krzaczkami, zbyt egzotycznymi by znać ich nazwy. Przez chwilę pomyślał, że taki Lavoise musi mieć dużo kasy ale kiedy się nad tym zastanawiał, stwierdził, że on tyle mieć nawet by nie chciał i nie potrafił. Po podjeździe przechadzało się dwóch ludzi w odstępie od siebie, inny stał przy drzwiach frontowych - przynajmniej trzech w zasięgu wzroku.
- Nie zapominajmy też, że gość ma chyba do mnie wyjątkowe uczucie skoro myśli, że w jakiś sposób go okradłem a tacy ludzie zazwyczaj nie załatwiają spraw gadaniem. Nie żebym się bał...chociaż to i tak niczego nie zmienia. Jest smaczny jak herbata.
Chciał ułożyć sobie w głowie ciąg zdarzeń - jakim cudem w ogóle ktoś mógł go pomylić z Lavoise, przecież widzieli zdjęcia? I ten człowiek podobny do niego na ulicy? To wszystko nie miało sensu. Ale to była szansa, żeby to wyjaśnić a John miał rację, w końcu i tak by do niego wróciło.
Popatrzył na psa, zastanawiając się, ile mógłby dokonać gdyby spróbował pójść sam - psa mogliby nawet nie zauważyć. Coś poruszyło się daleko od nich, po drugiej stronie posiadłości i podniósł wzrok. Niewyraźna postać przebiegła przez chodnik i zniknęła na chwilę za wysokim ogrodzeniem. Po chwili jednak pojawiła się znowu, gramoliła się przez szczyt muru i spadła do wewnątrz, na trawnik z tyłu budynku. Lamer patrzył mocno na rozglądającą się postać, która zaraz podniosła się i wbiegła za róg willi. Wyglądała znajomo i rysami i strojem aż uderzyło go:
- Widzieliście to? John, to byłeś ty.

Herbata #10

Wyjście z baru dało Johnowi niesamowitą ulgę. Nie lubił takich miejsc i dlatego każda chwila spędzona pośród murów ociekających ludzką krwią mierziła go bardziej niż cokolwiek. Nie chodziło o strach, ale o obrzydzenie. I nawet nie o samą krew, ale o istoty, które rezydowały w tego typu miejscach.
Krótki spacer na piętrowy parking wykorzystał po swojemu - na papierosa. Dym go uspokajał a samo palenie stało się przyjemnym nawykiem. Uzależnić od nikotyny i tak się nie mógł a skoro nie było szans na to, że fajki mu zaszkodzą to lubił "kopcić jak smok". W jakiś idiotyczny sposób zżył się z papierosem w ręce. Gryzący zapach, gorzkawy smak w ustach, kłęby dymu wydobywające się z nozdrzy niczym spaliny z układu wydechowego. Lubił to. W całym swoim dystansie to powierzchowności uważał nawet, że z papierosem jakoś lepiej wyglądał.
Ciemny i chłodny parking był miłą odmianą dla bijącego żarem asfaltu na zewnątrz. Od razu przeciągnął się czując przyjemny dreszcz na plecach.
-Tylko uważaj na lakier - zaśmiał się gdy Lamer zwymiotował "posiłek" - Z krwią jest tak, że możliwość jej spożywania jest efektem ubocznym syntetycznej ewolucji. U nas... tzn. w moich czasach, traktuje się ją jako substytut zwykłego pożywienia, ale krew jest hodowana a nie pobierana od ludzi. Z ludzkiej krwi można czytać, wspomnienia, emocje, informacje. Ale to tylko jeśli umiesz się posługiwać telepatią. Poza tym krew działa na nas stymulująco, jest jak uniwersalne lekarstwo, szczepionka na wszystko, wzmacnia zmysły i siłę. Jeśli jesteś tym brakującym ogniwem ewolucji, czy jak by cie tam nazwać, to powinieneś ją docenić. Grunt to żebyś nie stał się zwykłą pijawką jak tamci z baru. To to po prostu barbarzyństwo i kanibalizm.
Zaraz wokół rozległ się miły dźwięk silnika. Światła rozgoniły ciemność na przeciwległej ścianie a auto powoli wytoczyło się ku rampie zjazdowej. John nie miał bladego pojęcia gdzie jest Maple Street, ale od takich rzeczy miał Peter'a. Jego nienaturalna, sztuczna jaźń potrafiła przenikać przez najrozmaitsze rzeczy nie wyłączając systemów informatycznych, co akurat zaskoczeniem być nie mogło. Kilka prostych wskazówek sprawiło, że sprawnie opuścili zatłoczone centrum wyjeżdżając na jakąś długaśną aleję o nazwie Northern Avenue. Z tego co mówił Peter droga ta prowadziła przez przemysłową część miasta aż po jakiś most, za którym rozciągały się już przepastne osiedla domków jednorodzinnych. Dalej zaś, już prawie na obrzeżach miasta, znajdowały się tereny zasiedlone przez bogaczy rezydujących w wielkich willach z basenami, otoczonych wysokimi płotami i jakby odciętymi od reszty świata. Tuż przed dzielnicą bogaczy Norther Avenue odbijała w lewo stając się drogą stanową prowadzącą gdzieś dalej na północ. Tuż przed granicą miasta skręcili w uliczkę wyglądającą prawie jak szeroka parkowa alejka pokryta asfaltem. Wszędzie dookoła rozciągał się jakby wielki park a raz na paręset metrów pojawiał się kolejny wielki płot odgradzający jakiegoś bogacza od reszty świata.
-W lewo teraz - John usłyszał to gdy już był w połowie skrzyżowania i z piskiem skręcił ledwo mieszcząc się na jezdni
-Trochę szybciej następnym razem... - mruknął
-Nie będzie potrzeby, to tu.
John zatrzymał auto na poboczu w miejscu gdzie dość dobrze zasłaniały ich bujne krzaki. Jakieś 50 metrów dalej znajdowała się wielka, żelazna brama z budką strażniczą. Dalej, w głębi ozdobnego parku, wyłaniała się ogromna rezydencja zbudowana na nowoczesną modłę w formie jakiegoś betonowo - szklanego, trzypiętrowego bloku. Był to dziwny, wręcz sztampowy twór architektoniczny, który nie bardzo pasował do staromodny will jaki widzieli wcześniej. Styl ten natomiast pasował do jednej osoby - Lavoise'a.
-Wydaje mi się, że to jego dom. Lavoise'a. Czuję go - rzekł Peter
-Obawiam się, że nie nie jest sam w domu. Na całe szczęście nie czuć smrodu przemienionych, więc strażnicy to ludzie, jak ci Niemcy. Wiesz coś o nim?
-Nie wiele. Wiecie prawie to samo. To sługus przemienionych. Dość obrotny. Potrafi wywęszyć skąd wieje wiatr. Od lat stara się aby jego przemieniono, ale oni nie są zbyt chętni. W tym mieście on i przemienieni żyją w symbiozie. Lavoise wykorzystuje ich tak samo jak oni jego. A teraz chyba zmienił front. Poznajesz?
John opuścił szybę i zamknął oczy. Na chwilę oczyścił umysł i wyostrzył wszelkie zmysły. Zaczął jakby pływać poza własnym bytem, gdzieś na granicy świadomości ocierając się o setki informacji jakie przenikały jego mózg. Nie trwało to jednak długo. Odczucia były zbyt wyraźne by pozostawiać wątpliwości. Przebudził się nagle łykając powietrze krótkimi, łapczywymi oddechami. Popił herbata.
-Lucjusz? On tam też jest? No to w takim razie tajemnica nie była w cale aż tak skomplikowana. Lavoise wywęszył nowego pana i się z nim skumał. To świetna okazja... - zamyślił się i spojrzał na Lamer'a - Słuchaj. Jeśli ktoś może wiedzieć coś o tej całej Almie to tylko Lucjusz i Marcus. Są starzy przemienieni, których mogę nawet nie znać, ale tego jednego znam dobrze i wiem, że on zna wszystkich. Piszesz się na to?
Na twarzy Johna pojawił się zawadiacki uśmiech, który wyraźnie sygnalizował jego zamiary. Peter umilkł zdziwiony obrotem rozmowy.
-Myślałem, że po prostu przyjmiecie to do wiadomości i damy sobie spokój. Chyba byłem naiwny... Dopiero jutro możemy spróbować dostać się na statek, więc czasu jest pod dostatkiem, lecz nie ukrywam, że nie widzę sensu w dochodzeniu kim jest ta Alma. John, dla nas to nie ma znaczenia... Na Kadaverze jej moc i tak ustanie a w przyszłości...
-W przyszłości o ile nie będzie Almy, nie będzie jej mocy... o ile Peter... - John dokończył zdanie kompana i pogłaskał go po łbie - Wiem, że tego nie lubisz, ja też nie, ale czasami trzeba. Poza tym ten chłopak będzie tutaj wracał i będzie musiał jakoś żyć, więc pomóżmy mu z tą zagadką.

Herbata #9

- Wygląda... dostatnio - zauważył Lamer, biorąc do ręki zdjęcie ubranego w garnitur człowieka z dłuższymi czarnymi włosami, spadającymi na barki i małym wąsikiem pod nosem - Ale na pewno musi być chroniony lepiej niż ta tutaj stołówka.
- Wykorzystaliśmy zaskoczenie, teraz wasz wygląd na pewno będzie rozpoznawalny - wtrącił się niespodziewanie Peter - Obawiam się tylko, że jeśli niedługo nie nauczysz się sam opanować swojego działania i przeciwstawić ingerencjom, możemy ci nie pomóc. Weź się w garść - zakończył i zamilknął.
Lamer otarł wierzchem dłoni krople potu z czoła i odetchnął. Spojrzał na rany i zadrapania i pomyślał o radzie Johna. Myśl o krwi nie wzbudzała w nim emocji, ani odrazy ani apetytu... Nie chciał próbować i nie czuł by było mu to potrzebne ale widział, że coś się w nim zmieniało. Przeszedł się po pomieszczeniu, podniósł i odłożył kilka książek, przejrzał szuflady biurka i w górnej znalazł dziwny nóż.
Obejrzał go ze zdziwieniem, pokazał pozostałym i schował za pasek obok pistoletu.
Z zaplecza wyszedł ostatni i idąc przez salę barową, obejrzał raz jeszcze porozrzucane ciała. "Skoro już to przynajmniej ciekawie" - pomyślał i podszedł do leżącej przemienionej kobiety z obsługi. Poruszała w powietrzu rękami i niezdarnie próbowała wstać, zrzucając nogi na ziemię - było widać, że odzyskuje siły po postrzeleniu.
Podszedł do niej i ujął jej lewą dłoń, unosząc trochę. Zbliżył nóż i trzęsącą się ręką przeciągnął końcówkę noża po wewnętrznej stronie jej dłoni. Ciemna strużka krwi wypłynęła na powierzchnię ale jej widok wciąż nie wzbudzał w Lamerze żadnego odczucia. Czując się coraz bardziej groteskowo, dwa palce zamoczył we krwi i podniósł je do ust. Znał już smak krwi, co prawda własnej ale ten był podobny. Opanował lekki odruch wymiotny i ścisnął nadgarstek kobiety, pozwalając krwi wypłynąć obficiej. Wciągnął głęboko powietrze i by mieć to szybciej za sobą, przyssał się do krwawiącej dłoni. Po paru sekundach odrzucił ją od siebie i schował nóż
- To głupie - powiedział na głos i obrócił się by nie patrzyli na niego. Jak najszybciej wyszedł na zewnątrz i skierował się do samochodu. Miał już wsiadać ale cofnął się i obrócił do ściany by zwymiotować, a tam herbata. Nie wiedział czy był to efekt psychiczny czy biologiczny ale nie interesowało go to: gdy skończył poczuł się zdrowszy, lżejszy ale też bardziej zmęczony. Wytarł się i padł na kanapę samochodu, zamykając oczy.
- Dobra, jedźmy tam gdzie trzeba. Jeśli Alma znowu się odezwie, spróbuję z nią pogadać. Ostatecznie i tak robi co chce. Może mamy jakąś szansę, że nie jest taka najgorsza.
- 28 Maple street - powiedział jeszcze niezbyt głośno, uśmiechając się - widziałem na fakturach. Muszę coś zjeść, chcecie mi powiedzieć, że teraz tylko krew?

Herbata #8

-Nie martw się teraz o to. Nikt nie przyjdzie po tym co się stało. Mamy co najmniej 20 minut za nim przyjadą tu żołnierze - rzekł ostrożnie rozglądając się po pomieszczeniu.
Znał zwyczaje przemienionych i dobrze wiedział, że na razie nie mają się o co martwić... przynajmniej nie o ucztę i o przemienionych.
-Brak bramkarzy przy wejściu spłoszy naganiaczy i gości. Reszta, czyli wszyscy, którzy byli w barze nie żyje. Bossowie spieprzyli i to nam daje chwilę na opuszczenie tego miejsca. Ale jest inna sprawa ta cała Alma. Cholera ona może wpływać na twoją motorykę a to daleko idąca ingerencja. Kim ona jest? - ostatnie zdanie zwrócił do Peter'a.
Pies spojrzał na ich obu zagadkowo. Niby miał coś do powiedzenia, ale jakby nie był pewny swego. Po chwili pojawił się przekaz skierowany do John'a i Lamera:
-Nie wiem. John. Nie irytuj się. Zbyt często traktujesz mnie jak jakiś wszechwiedzący byt. Jestem ledwo cieniem swej poprzedniej formy a i wtedy nie byłem omnipotentny. Nie miej mi tego za złe, ale mogę jedynie spekulować... - urwał nagle
-No to spekuluj... proszę... - John uspokoił się i usiadł na kanapie tuż obok Lamera, ręką przerzucał papiery
-Znalazłem Lamer'a bo jak wskazywały moje obliczenia jest on jedynym takim bytem w obecnych czasach. Jak już mówiłem - wyprzedził ewolucję, tak mi się wydaje przynajmniej. To jednak nie znaczy, że muszę mieć rację. Chodzi o to, że może to nie on jest tym "jednym" albo nie jest po prostu jedyny... Rozumiesz?
-Nadążam.
-Nigdy nie udało się nam odnaleźć wszystkich dzieci Marcus'a. Sam wiesz. Chociażby ten cały Marlak. Twór o jakim nie mieliśmy pojęcia a przecież był jednym z pierwszych jak Lucjusz. Może Alma to stary, potężny przemieniony, który jak każdy potomek Marcus'a gra w swoje gierki, ale my po prostu o niej nic nie wiemy... Może Alma to ktoś taki jak Lamer... Może...
John pokiwał głową przyjmując do wiadomości przypuszczenia Peter'a. Spojrzał na Lamer'a i na chwilę zawiesił wzrok na jego ranach.
-Napij się krwi jak będziemy wychodzić, jest lepsza niż herbata. Od razu poczujesz się lepiej.
Następnie zamilkł na chwilę i znów zagłębił się w dokumentach. Były to jakieś stare rachunki za wywóz odpadów i nieczystości, opłaty za wynajem magazynów i jakieś listy transportowe z portu. Nic co by mu cokolwiek mówiło i cokolwiek go interesowało. Mimo to szperał dalej. Peter nie uraczył go jasną i prostą odpowiedzią a bardziej sprezentował swoją własną bezradność a tego John nie chciał słuchać. Miał już dość przypuszczeń i niejasności. Po przewertowaniu kilku kartek wyciągnął z papierów zdjęcia znajomej gęby - Lavoise. Lekko potrząsnął zdjęciem i uderzył je mocno palcem.
-No co ty na to żeby pogadać z nim? Co? Tak po męsku? Może świnka coś zaśpiewa?

Herbata #7

Padł kolanami na podłogę zaplecza, nie rozejrzawszy się nawet czy jest sam. Oddychał szybko i ciężko ale nie czuł się zmęczony, nic go też nie bolało. Patrzył na swoje rany i wiedział, że powinny co najmniej piec, był ich świadom - a mimo to ich nie czuł. Nie chciał by zastano go w takim stanie. Wstał i oparł się o ścianę by złapać równowagę i wyglądać zwyczajnie. Musiał przeczekać, odzyskać kontrolę.
"Robi się zachłanna" - myślał o Almie, przypominając sobie jak wprawnie wodziła jego ręką strzelając do wszystkich wokół. Czyżby chciała mu pokazać, że może zrobić wszystko? A może faktycznie udało mu się zdławić jego wolę? Tylko po co miałaby go zabijać... Tego nie wiedział, tak samo jak nie wiedział jeszcze kim jest i czy faktycznie jest Almą czy tylko tak się manifestuje. Przynajmniej napił się piwa i zapalił, dobry początek dnia.
Nie chciał wychodzić, wiedząc, że zaraz przyjdą "goście" na ucztę, wyciągnął więc dla pewności broń i poszedł wzdłuż ściany do pomieszczenia, gdzie miała miejsce narada bossów. W zasięgu wzroku nikogo, uchylił więc drewniane drzwi a wtedy na zaplecze wkroczył też John z Peterem.
- Ładny burdel, co - odwrócił głowę na chwilę, nie spuszczając wzroku z ciemnawego pomieszczenia o zapachu tytoniu i skóry. Wszedł tam z lufą skierowaną przed siebie i tak jak widział to na filmach, sprawdził małe pomieszczenie. Było urządzone na stare biuro; drewniane masywne biurko i szafy, pod ścianą obszerna kanapa a przy niej stolik. Na stoliku było trochę papierów i chciał je przerzucić ale nie miał teraz na to siły. Padł na kanapę i położył ręce na kolanach, odchylając głowę, w której prawie się już nie kręciło. Wytarł nos; poczuł, że spływa z niego stróżka ciepłej krwi.
- Może jest tu coś ciekawego - wskazał pistoletem na stolik z rozerwanymi kopertami i teczkami na dokumenty - Nie chciałbym teraz wychodzić z powrotem a nie widzę stąd innego wyjścia.
Faktycznie, w pomieszczeniu nie było widać żadnych drzwi a nad biurkiem znajdowała się tylko miniaturowa kratka z migającymi za nią łopatkami klimatyzacji oraz rozlana herbata.
- Myślisz, że bywalcy zajmą się tamtymi ciałami? Może jednak dałoby się ich minąć. Tylko muszę się wytrzeć - powiedział rozglądając się za kawałkiem materiału - Lepiej żeby ten statek już się pojawiał bo coś mi ostro miesza w głowie, trzeba to będzie naprawić. O ile sam nie dam rady.

Herbata #6

Niemcy okazali się nieoczekiwanymi sojusznikami, którzy "rozładowali" sytuację... dosłownie... Co skłoniło ich do tej samobójczej misji John nie mógł odgadnąć. Atak we dwójkę na takie miejsce, frontem, bez jakiegoś większego planu było po prostu głupie. Choć nie dało się ukryć, że faceci mieli po swojej stronie element zaskoczenia, który działał na ich korzyść.
Gdy tylko drzwi trzasnęły John rzucił się na podłogę. Nie zdążył dobrze poczuć chłodnej posadzki gdy ryk karabinów rozgrzmiał na dobre. Mężczyźni walili na ślepo starając się oczyścić sobie przedpole. Nie był to więc precyzyjny zamach. Bardziej chodziło o rozwalenie wszystkiego i wszystkich a w tym ambarasie być może, wyeliminowanie kogoś konkretnego.
-Lamer? - pomyślał czołgając się w stronę narożnika - Lavoise chyba nie jest aż tak głupi żeby zabijać własnych szefów dla Lamera? Może do głupia wpadka? Może Lavoise pracuje dla kogoś innego?
Nie miał już czasu na rozmyślania. Rozejrzał się jeszcze dookoła i zlokalizował psa, obok stała ciepła jeszcze herbata. Peter też czołgał się po podłodze w pobliżu baru. John wyjrzał na chwilkę zza narożnika i machnął ręką gdy nikt ani nic nie strzelało. Pies szybko przebiegł kilka metrów i znalazł się w miarę bezpiecznym miejscu. Było to ujście bocznego korytarza, który prowadził do biura właściciela baru.
Raz po raz zerkał w głąb, ograniczanego czerwonymi ścianami korytarza. Krwista tapeta komponowała się w ogólny klimat baru dobrze pasując do ekscesów tutaj zachodzących. John obawiał się, że przez drzwi na końcu zaraz ktoś wypadnie, lecz na całe szczęście nic się nie działo. Nie widział też większego sensu w walce. Skoro mieli się i tak powyrzynać... Tylko kilka razy wychylił się i strzelił komuś w kolano albo rękę. "Podstawiał" Niemcom łatwiejsze cele i z satysfakcją patrzył jak padają choć i tak wiedział, że to przegrana sprawa. Mężczyźni używali zwykłej amunicji a tej potrzeba sporo żeby zabić przemienionego. Niektórzy goście baru przyjmowali całe serie nim w ogóle dało się po nich poznać, że zostali ranni. Niemcy zabili kilku, kilku ciężko ranili, lecz było to na dłuższą metę bezskuteczne. Bossowie już dawno wybiegli na zaplecze. Dwóch ochroniarzy stojących przed barem wpadli z bronią w rękach. Napastnicy nie stawiali długo oporu. Jeden dostał przypadkową kulkę prosto między oczy, drugi wytrzymał kilka minut dłużej i padł powalony przez jednego z ochroniarzy z zewnątrz. Kiedy wszystko już się uspokoiło, gdy dwójka bramkarzy spoglądała kto jeszcze żyje a kogo można zjeść zza baru wyskoczył Lamer prując do wszystkiego co się rusza. Pierwsza kula bezbłędnie rozwaliła czoło jednego z dryblasów. Drugi wskoczył za stół, ale i tam nie ominął śmierci. Lamer działał bardzo precyzyjnie. Gdzieś między meblami znalazł dogodne luki i powalił ochroniarza kilkoma strzałami z pozoru wyglądającymi jak strzelanie z armaty do muchy. Później jeszcze gdzieś strzelał zabijając kilka krzeseł i szafę grającą. To już nie było ważne, dziwniejsze było jego zachowanie. Przez chwile przystawiał lufę do swej własnej głowy, następnie walił ręka o podłogę i wybiegł na zaplecze. John był lekko zaskoczony. Nie wiedział, że ingerencje telepatyczne w świadomość Lamera były aż tak silne. Przetarł ręką spoconą twarz i rozejrzał się ponownie. Spokój. Wyciągnął broń przed siebie, gwizdnął na Peter'a i pobiegł za kompanem.

Herbata #5

Chociaż nie zauważył od razu co się święci i pił spokojnie piwo, nie mógł umknąć uwadze Lamera kant stołka latający w pobliżu, tłuczone szkło zasypujące ich z lecących z półek butelek i bryzgająca krew uderzonego przemienionego. Dziwnie spokojnie dla siebie odstawił piwo jakby bojąc się, że nagły ruch zakłóci równowagę działań i zorientował się, że w toku akcji, skulił się wciąż siedząc na stołku. Wszystko ucichło i słyszeli chrzęst szkła oraz charczenie leżącego mężczyzny. Odwrócił głowę w stronę Johna i omiótł go wzrokiem, potem patrząc na pozostałe do "śniadania" 15 minut. Oddalony trochę bardziej starszy przemieniony z siwymi włosami uniósł lekko laskę przodem w ich stronę i chciał chyba coś powiedzieć ale mu przerwano. Drzwi do baru otworzyły się z hukiem i wpadło dwóch czarno ubranych mężczyzn z krótką bronią maszynową - rozpoznali w nich Niemców Lavoise - herbata.
Lamer odruchowo wybił się naprzód, odrzucając stołek i zanurkował za ladę, gdzie zbierał się wciąż barman. Padł na ziemię i odsunął go obiema nogami a po chwili zobaczył pierwsze strzały. Przeszyły ladę dokładnie w miejscu gdzie przed chwilą skłaniał głowę. Szatkowały półki i kontuar, niszcząc butelki i oblewając go słodkawym zapachem alkoholu. Przywarł płasko do ziemi i liczył, że strzelającym skończy się magazynek ale nie wiedział, że w rzeczywistości działa to trochę inaczej niż na filmach. Już po chwili strzelali ostrożniej, krótkimi seriami, chyba się przemieszczając. Teraz dopiero pomyślał o Johnie i psie; nie skoczyli za nim a teraz nie mógł się wychylić by zobaczyć. Oddychał szybko i ciężko, przytłoczony adrenaliną i wonią wielu pomieszanych aromatów. Złapał barmana za ubranie i chciał wycofywać się, osłaniając nim ale facet był za ciężki i stawiał opór. Odrzucił go, nie wiedząc co zrobić ale w tym momencie usłyszał:
- Pozwól - i jego ręce stały się bezwładne mimo, że jak zawsze obserwował je. Znowu było inaczej. Tak jakby ktoś, coś, napędzało jego myśli, odczytywało je i wypełniało ze zwiększoną siłą. Lewą ręką ujął barmana pod gardłem i pociągnął mocno, znienacka uderzając nim o ścianę, aż wylała się herbata. Jęknął i przestał stawiać opór na krótką chwilę, którą Lamer wykorzystał by przeskoczyć go i użyć jako tarczy. Klęczał na podłodze, zasłaniając się od strony ostrzału barmanem i cofał powoli. Nie wiedział sam kiedy wyciągnął tkwiącą ciągle u boku broń ale teraz widział ją w swojej ręce. Patrzył jak prawa dłoń unosi się ponad głową barmana, naciska spust raz, drugi i trzeci. Cofał się cały czas, coraz mniej słysząc otoczenie, tylko pulsujący głos bulgotania. Wystrzelił jeszcze kilka naboi celując bezwiednie przez ladę mimo, że nic nie widział aż wszystko ucichło, zdawało mu się, że to koniec.
Widział jak ręka zgina się i wraca, opuszcza lufę...aż poczuł na skroni rozgrzaną stal. Przełamując odrętwienie potrząsnął mocno głową i puścił barmana. Wszystkie dźwięki wróciły w tej samej chwili; skrzek przemienionych, dźwięk uszkodzonej elektryki, głośne przekleństwa i szkło pod nogami. Odciągnął od siebie trzęsącą się dłoń i uderzał nią w podłogę, aż broń wypadła i nie stanowiła już dla niego zagrożenia.
Obrócił się i wyczołgał jeszcze metr do końca lady by wyjrzeć na salę. Widział chyba obu uzbrojonych mężczyzn, leżących na ziemi - jednego przy drzwiach i jednego bliżej środka sali. Po Johnie ani Peterze nie było śladu przy stołkach, nie wpadli więc w ogień krzyżowy. Reszta towarzystwa, w tym siwowłosy przemieniony zniknęła i nie wiedział czy wyszli na zewnątrz czy byli też na zapleczu. Na miejscu pozostały tylko ciała atakujących i pięciu postronnych, porozrzucanych w różnych miejscach sali, którzy mogli równie dobrze zostać zastrzeleni serią jak i stanąć na drodze uciekającego Johna. Wśród nich rozpoznał także przemienioną, która sprowadziła na nich kłopoty nakrywając ich w złym momencie i miejscu. Opierając się jedną ręką o ladę wstał, dwa razy nie utrzymując się na nogach i padając. Zaczerpnął powietrza i schylił się po pistolet, umieszczając go niepewnie w prawej dłoni. Dopiero kiedy wstał poczuł ból i zobaczył, że od łokci w dół miał pozdzierane ręce, zdawało mu się też, że został postrzelony w ramię. Spodnie także były porwane, i mokre krwią oraz alkoholem, odsłaniały kilka ran w nodze, prawdopodobnie od szkła.
Zegar wskazywał minutę do rozpoczęcia zabawy przemienionych; czy zawsze wchodzili dopiero na sygnał? Nie chciał być tu gdy wpadną ale czuł, że powinien sprawdzić ciała Niemców. A może był to pretekst - interesował go stan przemienionej z obsługi, wiedział, że oni nie giną tak łatwo a mieli jeszcze do pogadania. Ponadto nie wiedział gdzie poszedł John ale miał nadzieję, że zrobił najrozsądniejszą rzecz i znajdą się na zapleczu bo nie miał zamiaru pchać się drzwiami głównymi wśród napalonych na krew potworów.

Herbata #4

John spojrzał na zegar, który zauważył Lamer.
-Cholerstwo nadal tu wisi... - mruknął pod nosem z niesmakiem konstatując dalszą obecność przedmiotu, który miał już okazję widzieć - Odlicza czas do śniadania. Zaraz zjawią się naganiacze z ludźmi "wyłapanymi" w różnych klubach i barach. Nic przyjemnego...
Usiadł jeszcze przy barze odpalając kolejnego papierosa. Barmanowi wskazał pusty już kufel a ten szybko dolał złocistego trunku. John znów zwilżył usta by miły chłód przeszył jego gardło. Miał też inny cel. Nie kojarzył głosów, które słyszeli. Jeden, ten należący do starszego mężczyzny, był jakby mu znany, ale za nie mógł sobie przypomnieć do kogo należał ani co ten ktoś tu znaczył.
Ledwo wziął drugi łyk z kuchni wyłoniły się cztery postaci. Pierwszy szedł postawny murzyn z dziwnym tatuażem na lewym policzku. Zapewne ochroniarz. Zaraz za nim pojawił się starszy mężczyzna o siwych włosach i dużej bliźnie na lewej ręce, w której to trzymał ozdobną laskę.
-Craig Hunter - pomyślał widząc jego znajomą twarz - Daleko zaszedł.
John pamiętał go jako młodego naganiacza, który w latach 70 tych zapewniał pożywienie dla gości tego przybytku. Teraz nie dość, że został przemieniony to jeszcze piastował wysoki stołek w hierarchii. Można powiedzieć, że zrobił prawdziwą karierę od pucybuta do milionera. John nie znał go zbyt dobrze. Ot kojarzył twarz, bliznę i nazwisko. O Craigu i jego zdolnościach "prokurowania" krążyły legendy a w tamtych czasach ciężko było żyć w tym mieście nie znając go. Był DJ'em w jednym z klubów i wykorzystywał swoją popularność wśród kobiet aby zwabiać je do różnych kuchni takich jak ta, którą widzieli wcześniej. Z jednej strony zwykłe bydle, z drugiej wyjątkowo zaradna bestia.
Chwilę za nim ukazał się szczupły mężczyzna o punkowy wyglądzie. Kolorowy irokez zdobił jego głowę a kolczyki na twarzy kontrastowały ze skórzaną kurtką i białą koszulką. Tego nie znał. Pewnie był jakimś "świeżym" awansem, może nawet nie dawno przemienionym. Mimo wszystko nie pasował do typowego "szefa" w tym środowisku, stąd John szybko zrozumiał, że jeśli w ogóle kimś dowodzi to co najwyżej zwykłymi żołnierzami. Na samym końcu wyłonił się niepozorny facet z kozią bródką. Wbity w elegancki garnitur i dzierżący w prawej dłoni elegancki neseser. On też nie do końca pasował do tego wszystkiego. Wyglądał bardziej jak jeden z ludzi, którzy zjawiają się tutaj przez przypadek lub są ściągani przez naganiaczy w wiadomych celach. W każdym razie ewidentnie był przemienionym i do niego należał trzeci głos w pomieszczeniu.
John widział co chciał. Zastanawiało go kto teraz jest właścicielem Lavoise'a i kto stoi przeciwko Lucjuszowi.
-Tych trzech to świeżaki. Młodzi przemienieni, którzy jakoś zdobyli tutaj całkiem dużą władzę, ale jak znam Lucjusza wywietrzył, że młode wilki mogą mieć mało doświadczenia i sam wtrącił swoje pięć groszy w walkę o wpływy w tym interesie. - wziął kolejny łyk piwa i jak gdyby nigdy nic mówił dalej - Ach... Jeśli miałby stawiać co się tutaj dzieje to w dużym skrócie jest jak mówiłem. Oni zdobyli władzę, ale Lucjusz chce im ją odebrać węsząc słabość i brak doświadczenia. Lucjusz to stary wyjadacz, który z nie jednego pieca jadł. Ciężko im będzie coś z nim ugrać. W każdym razie trafiliśmy w sam środek szamba, w którym zaraz wybuchnie granat.
Groteskową metaforą zakończył swój wywód. Czuł, że miał rację bo jak znał przemienionych to nic innego nie mogło się tutaj dziać, no chyba że zmienili się oni nie do poznania od kiedy przestał ich "inwigilować". Zresztą to nie było ważne. Ważniejszy okazał się drobny detal, który umknął mu podczas rozmowy z Lamerem. Żaden obcy wchodzący do tego baru i rozprawiający o Lucjuszu nie mógł zostać nie zauważonym. Barman wychwycił wypowiedź John'a i skinął na kobietę, którą spotkali w kuchni. On szybko podeszła do przemienionego siedzącego najbliżej baru i wyszeptała coś do jego ucha.
John szybko połapał się w sytuacji, ale nie mógł wyjść z podziwu dla własnej lekkomyślności. Czuł się zbyt pewnie i to go zdradziło. Zwykli przemienieni nie byli w stanie poznać jego prawdziwej natury, którą skrywała herbata. Nie mieli odpowiednio ostrych zmysłów i doświadczenia. Lamera też mogli brać za zwykłego człowieka bo nie byli w stanie określić co było w nim wyjątkowego i odmiennego. Pewnie dlatego barman podszedł do John'a pewnie i wywarczał mu w twarz:
-Skąd znasz Lucjusza!? Kim jesteś człowieczku!? CO!?
Czego jak czego, ale plucia mu w twarz (dosłownie i w przenośni), John nie znosił. Spuścił okulary dalej na nos, ukazując białe jak śnieg źrenice, otworzył lekko usta ukazując kły i zrywając z pozorami powiedział głębszym i bardziej drapieżnym a zarazem dla siebie naturalnym tonem:
-Jeden ruch a wyrwę ci serce przez dupe! Kmiocie nie wiesz z kim rozmawiasz!
Barman cofnął się o krok wpadając na pułki z alkoholem. Przemieniony, z którym rozmawiała kobieta wstał błyskawicznie i ruszył w stronę Johna wyciągając z kieszeni nóż. Reakcja Warp Rider'a była błyskawiczna. Szybkim, kocim ruchem zsunął się ze stołka i podniósł go. W mgnieniu oka zadał cios miażdżąc szczękę oponenta. Ten padł na ziemię mamrocząc coś przez powybijane zęby. Kawał kości wystawał mu z policzka a krew rozlewała się obficie po podłodze. Kilku przemienionych wstało pobudzonych tym widokiem. Jeden natychmiast padł na podłogę i zaczął zlizywać krew niczym spragniony pies. Reszta ledwo powstrzymywała się przed rzuceniem na krew lub przed zaatakowaniem John'a. On zaś stał pewnie przed barem trzymając w prawej ręce swój oręż - stołek.
Trzech "bossów" obróciło się w drzwiach wyjściowych. Wszyscy położyli wzrok na dwóch mężczyznach przy barze. John i Lamer stali się teraz epicentrum wszelkiej uwagi i wydarzeń. Nikt nie wykonywał pierwszego ruchu, ale kwestią czasu była kumulacja złości.

Herbata #3

"Co więc tu mamy, gangstera kontrolującego ulicę ale popierającego słabszą stronę w konflikcie przemienionych... Lavoise. Ale to nie moja wojna. No nie, nie twoja... Pytanie tylko czy mamy własnego konia w tym wyścigu. Ktoś musi wygrać i lepiej żeby był to ktoś pożądany na tym miejscu."- myślał Lamer a czasem już sam nie wiedział czy to on mówi do siebie czy też ktoś mówi do niego, jakby się rozdzielał i zlewał w jedno zarazem, nie mógł już rozdzielić wyraźnie myśli swoich i cudzych.
Otrząsnął się szybko i posłuchał jeszcze.
- Tak jakbyśmy mogli czymkolwiek przekupić tego starego chama - ktoś powiedział przez zęby.
- Też nie czuję euforii ale sprawdzimy co nasz piesek nam przyniesie, może naprawdę wykopał coś nowego. Dobra, kończymy to spotkanie, mamy wszyscy sprawy do załatwienia - zakończył gładki głos starszego mężczyzny.
Marlak, Lavoise. Znał coś za dużo osób tej opowieści. Ale postarał się wysilić trochę swoją logikę i doszedł do najprostszego rozwiązania. Odszedł dalej, żeby ich nie słyszano i zagadał Johna.
- Czuję, że niebezpiecznie się zbliżamy do lokalnych rozgrywek... Ale tak, skoro szukać nas ma ich człowiek, Lavoise, to powinniśmy kryć się po drugiej stronie, nie? Zresztą, zdawało mi się, że długo tu nie zabawimy. Opuśćmy to miejsce - powiedział, dając znak do wyjścia - chyba, że masz masz jakiś świetny plan zakładający użycie twojej mocy. Albo granat - w takiej klitce nie było by po nich śladu.
Nie mieli jednak czasu się zastanowić bo kiedy stali tak, do "kuchni" weszła kobieta z obsługi, niosąc reklamówkę. Zatrzymała się widząc ich i przez moment patrzyli wszyscy na siebie zaskoczeni ale zaraz bez słowa otworzyła jedną z metalowych szafek w pomieszczeniu i wepchnęła do niej siatkę, zamykając drzwiczki. Wstała i znów objęła ich spojrzeniem:
- To pomieszczenie służbowe, proszę wyjść - uprzejmie ale bez uśmiechu zwróciła uwagę i skierowała dłonią ich ku wyjściu. Kiedy mijali ją w drzwiach, wracając do sali klubowej, zamknęła za nimi drzwi, zmrużyła oko i powiedziała:
- Wiecie, że na własną rękę nikt nie może więc poczekajcie jak wszyscy.
Lamer skierował się ponownie do baru i usiadł na chwilę, mając nadzieję, że zobaczy zaraz kto wyjdzie z zaplecza, barman postawił szklankę, a w niej - herbata. Teraz dopiero zwrócił uwagę na wiszący nad barem zegar. Duże wyświetlane czerwonym kolorem cyfry nie pokazywały godziny. Przynajmniej nie zdawało mu się, żeby była już 17. Przypatrywał się dłużej i doszedł do wniosku, że zegar odlicza czas i to w minutach. Kiedy pokazywał 16, szturchnął Johna w ramię, upewniwszy się, że nikt nie widzi i kiwnął głową na liczby nad nimi, informując o swoim odkryciu:
- Do czego to odlicza?

Herbata #2

-Z Cathrine to długa historia. Ona jest przemienioną... po części z mojej winy, ale może tego nie pamiętać... Zresztą to cholernie długa historia i nie ma nic do rzeczy. W ich hierarchii zajmuje najniższe z możliwych miejsc, więc Lavoise się nią wysługuje bo żaden inny przemieniony by się nie dał tak traktować człowiekowi. Natomiast jeśli chodzi konkretnie o tę żmiję Lavoise'a to jeśli kogoś tutaj szukasz to chyba najlepszy punkt zaczepienia. Jest jeszcze Lucjusz, tego znam osobiście, jeden z pierwszych tworów Markusa - John zaciągnął się głęboko po czym wypuścił z płuc kłęby gęstego dymu.
Wsłuchał się w muzykę na razie ignorując wszystko co działo się dookoła. Chciał na chwilę odpocząć od tego co go otaczało i od postaci, z którymi dzielił to pomieszczenie. Odpłynął we wspomnieniach dalekich podróży gdzieś na granicy czasu i przestrzeni. Lubił to cholernie. Chyba właśnie po to się urodził. Był pilotem, Warp Riderem, w swoich czasach jednym ze śmiałków, o których krążyły legendy. Sam przecież odkrył lub zmapował wiele nieznanych układów, wytyczał szlaki handlowe, był awangardą dla wojskowych zwiadowców. Kiedy to było? Właściwie... kiedy to będzie? Ile musiał by jeszcze żyć aby doczekać tych czasów? Chyba za długo nawet jak na jego możliwości. Jedyna szansa leżała w Kadaverze i w chłopaku, którego spotkał. Czuł jednak, że to nie wszystko. Musiał przecież zrobić coś z Marcusem, ale pytanie - co? Próbował już nie raz. Peter nie mógł przemówić mu do rozumu to on ma potrafić? Dziwne myśli poczęły się kłębić w jego głowie. Bał się. Autentycznie bał się, że wydarzenia uległy na tyle daleko idącym zmianom, że nie da się ich odkręcić. Zresztą nic co się stało nie da się odkręcić. A co jeśli teoretycy z jego akademii lotniczej mieli rację i przez zmianę historii Marcus stworzył coś co nazywa się "równoległymi wymiarami"? Co jeśli John i Peter utknęli w "nie swoim świecie"?
-Cholera jasna - mruknął przytłoczony wieloma pytaniami, na które nie znał odpowiedzi, spojrzał na psa
-Zajmij się chłopakiem, skup się na tym co teraz - głos Petera przeszył jego głowę niczym mocne uderzenie w skroń
-To telepatia Peter, nie musisz się wydzierać - odpowiedział w myślach
-Tym co teraz... - ponownie usłyszał głos kompana
Ta rozmowa wyrwała go z nostalgii i niepewności pełnej obaw. Spojrzał na Lamer'a, który jakby bił się z własnymi myślami. Stało się to wręcz ewidentnym gdy walnął głową o blat.
-Jeszcze sobie krzywdę zrobisz - rzekł gasząc niedopałek w popielniczce - Alma? Nic mi to imię nie mówi. Pewnie jakiś kolejny, nieznany twór Marcus'a. Chodźmy.
Nagle wstał i zgarnął z małej miseczki garść solonych orzeszków. Zapakował je wszystkie do ust i przegryzł zadowolony z miłego posmaku jaki zostawiały w ustach. Nikt nawet nie zwrócił uwagi na to, że weszli do pomieszczenia dla obsługi.
Drzwi lekko zaskrzypiały ukazując im mocno oświetlone pomieszczenie przypominające kuchnie. Kuchnia w barze gdzie jedynym jedzeniem były orzeszki mogła dziwić o ile ktoś nie znał "towarzystwa" stołującego się tutaj. John'a naszły nie miłe wspomnienia tego co dane było mu widzieć a czego wolałby nigdy nie zobaczyć. Makabryczne sceny odgrywały się w takich miejscach podczas gdy pokłosie działań Marcus'a "ucztowało". Teraz było tu sterylnie czysto bo ktoś posprzątał po ostatnim posiłku, ale tylko kwestią czasu było gdy po kafelkach znów obficie spłynie ludzka krewa, powoli kierując się do niewielkich kratek ściekowych równomiernie wmontowanych w podłogę. John szedł dalej. Tę "kuchnię" znał na tyle dobrze by wiedzieć, że za nią są jeszcze jedne drzwi, drzwi do chłodni. Rzeczywiście. Przez parę lat od kiedy był tu ostatnio nikt nie zmienił lokalizacji tego miejsca. Gruby łańcuch nie stanowił większej przeszkody. Zerwał go za pierwszym razem i pociągnął za klamkę. Ich oczom ukazał się krwawy widok. Na rzeźnickich hakach wisiały na wpół skonsumowane ludzkie zwłoki. Przemienieni nie chcieli marnować krwi, więc to co kapało zbierane było do podstawionych wiader i później sprzedawane. Mięso zdzierano systematycznie, ogałacając ofiary z kolejnych partii ciała. Dziwnym było tylko to, że nikt nie pilnował tej spiżarni. Zwykle jakiś przemieniony stał na warcie by nie dać przechwycić posiłków, ale tym razem najwidoczniej było inaczej a to oznaczało, że coś ważnego musiało się dziać gdzieś nie daleko.
John wyszedł z pomieszczenia i rozejrzał się. Z kuchni dało się przejść do jeszcze jednego pokoju, w którym zwykle bardziej majętni grali w pokera. Tam zamiast pieniędzy za walutę używano żywych jeszcze ludzi. W takich zresztą okolicznościach poznał Cathrine, wtedy jeszcze nie była przemienioną...
-Cicho...- powiedział szeptem i ostrożnie przyległ do jednej ze ścian.
Szedł prawie na palcach wstrzymując nawet oddech by nie się nie zdradzić. Kilkanaście metrów od spiżarni ukazały się im lekko uchylone drzwi. Trzech mężczyzn rozmawiało o czymś w środku, ale nie dało się zobaczyć ich twarzy. Zastaniałe ich herbata.
-Kolejną kwestią jest przemiana Lavoise'a. Ktoś jest "za"?
-To głupie. Ta ludzka gnida bardziej się nam przyda jako człowiek. Przynajmniej nie ma nic przeciwko bieganiu po mieście za dnia.
-Zgadzam się. Powiedzmy mu, że za rok znowu rozważymy tę opcję.
-Ostatnia kwestia w takim razie. Lucjusz i jego organizacja rozrasta się. Większość ludzkich gangów jest mu podporządkowana. Więcej niż połowa przemienionych wspiera jego aspiracje przejęcia tego miasta. Jakie są możliwości?
-Przemienieni z Woodland mogą pomóc? Ona tam trzyma Marlak'a a to jest stare i silne dziecko Marcusa.
-Marlak to przeżarty przez robale półtrup. Na nic on nam. Większy z niego kłopot niż pożytek.
-Lavoise pracuje nad czymś. Ma nam dostarczyć coś lub kogoś. Nie wiem o co mu chodziło, ale twierdzi, że moglibyśmy przekupić tym Lucjusza żeby zrezygnował z tego miasta i zostawił je nam.

Herbata #1

- Myślałem, że tutaj szukamy piwa - powiedział Lamer z rozbawieniem obserwujący sytuację z Cathrine - Bardzo dyplomatycznie, wyciągnąłeś z niej tyle informacji ile się dało...
Spojrzał też na wizytówkę i zauważył, że mieli już przyjemność skontaktować się z firmą Lavoise.
- Coś mi mówi, że niedługo będziemy potrzebować poszukać za to innego miejsca bo ona powiadomi raczej kogo trzeba, że się tu obijamy. No chyba, że uderzyłeś w jej czułą strunę i poruszyłeś uczucia ale jakoś nie widziałem tego w ciągu trzydziestu sekund rozmowy.
Muzyka wciąż skutecznie zagłuszała wszystkie ciche dźwięki i szepty, nikt więc nie słyszał kiedy Lamer mruczał jeszcze parę słów do siebie: "Standardowa wiadomość, moja d*pa, jak radio". Herbata stygła. Chciał strząsnąć to z siebie i spłukać więc wypił do końca kolejną porcję: podobał mu się chłód, który na chwilę drażnił jego zęby i gardło.
"Podoba mi się tutaj, jest ciemno i brudno. Założę się, że w pomieszczeniach obok tej sali właśnie zapadają w sen albo robią jakieś złe rzeczy. Myślę... trzech. Przyniesiecie mi loda na patyku? Waniliowego, takie są najlepsze" - uderzył dwa razy czołem w ladę aż głos zamilknął cichym chichotem. Pociągnął mocno fajkę, nawet za mocno bo nie wytrzymał takiego uderzenia dymu i zakaszlał, łzawiąc.
- John, nie mówię do niej nic ale myślę... myślę, że ona wie o czym mówimy - i powiedział o czym poinformowała go Alma - Więc, jakby to ująć... - zniżył głos i zbliżył się do ucha Johna, choć to nie powstrzymało by przecież telepatki przed słyszeniem go - jeśli jest coś naprawdę ważnego, o czym lepiej żeby nie wiedziała, nie mów mi.
Potem rozsiadł się, znowu patrząc na salę.
- Czuję się jak cholerna autostrada. Hej, tam faktycznie są drzwi - wskazał w oddalonym rogu, dwie pary białych drzwi z czerwoną oprawą i świecącym napisem "Obsługa" nad nimi - Chcesz sprawdzić czy Alma blefuje czy jednak jest niezła i widzi więcej niż inni?

środa, 27 kwietnia 2011

Moja droga

W drogę iść już czas,
zabrać dobytek, w węzełku
zawinięty, na kijku zatknięty,
a w nim mój skarb.

Czymże może on być, jeśli
nie herbatą ukochaną?
Herbata bowiem skarbem mym
największym jest.

Walory jej wszelako różne,
koncentrację wspomaga,
senność leczy, lub snu dodaje,
wystarczy dobrze zaparzyć.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Herbatniki

Dodatków do herbaty w bród
który wybrać mam?
może być to herbaciany herbatnik
może co innego być

Słodzić, owszem wypada nawet
bez cukru życie jest nijakie
więc dodaj cukru kostkę
i herbata lepszą będzie

piątek, 15 kwietnia 2011

***

gdy weny brak i dusza jak wrak
nastaw czajnik spójrz w okno - zagajnik
sypnij herbaty w kubek bogaty
zalej to gorącym płynem stojącym

pijąc tak co dzień
herbata jak natchnienie
robię kolejne zamówienie

Poezji ciąg dalszy

O herbacie pisać wiersze
można ale po co
przecież inne lepsze są zajęcia
pójść wyjść oglądać zagrać

Kto jak kto ale herbaciarz
tak na co dzień robić
nie może raczej naparu
herbacianego pijać co rusz

wtorek, 5 kwietnia 2011

Kolor herbaty

nie błękit nie zieleń
nie czerń nocnego nieba
jedyna barwa w głowie mej
to czerwień wyrazista
ciemniejsza i mniej ciemna
oraz słomy kolor blady

cóż to być może
co kolory takie tworzy
nie wiesz jeszcze
człowieku mój drogi
zwą ją camellia sinensis
lub herbata jej miano

herbata czym jest
walory estetyczne jej niezmierne
barwa piękna oraz
aromat nie ustępuje niczemu
smak jeszcze pozostał herbaty
lecz na osobny utwór to temat

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Herbaciane haiku

Co dzień pijam ją
Herbata jest mym dobrem
Mam siłę by żyć

Herbata codzienna

gdy wstaję rano czajnik napełniam
herbata w zaparzaczu ląduje
chwila czekania gdy świat tak pędzi
rozmyślania o życiu trzy minuty

już słychać wrze w czajniku woda
napełnia wrzątek czajniczek z herbatą
i znów chwila potrzebna herbata naciąga
następnie trafia do porcelanowej filiżanki

ciepło rozgrzewa rękę napar paruje
herbata pozwala herbata daje
spojrzeć z boku na rzeczy codzienne
i zrozumieć niezrozumienie świata