wtorek, 5 lipca 2011

Herbata #10

Wyjście z baru dało Johnowi niesamowitą ulgę. Nie lubił takich miejsc i dlatego każda chwila spędzona pośród murów ociekających ludzką krwią mierziła go bardziej niż cokolwiek. Nie chodziło o strach, ale o obrzydzenie. I nawet nie o samą krew, ale o istoty, które rezydowały w tego typu miejscach.
Krótki spacer na piętrowy parking wykorzystał po swojemu - na papierosa. Dym go uspokajał a samo palenie stało się przyjemnym nawykiem. Uzależnić od nikotyny i tak się nie mógł a skoro nie było szans na to, że fajki mu zaszkodzą to lubił "kopcić jak smok". W jakiś idiotyczny sposób zżył się z papierosem w ręce. Gryzący zapach, gorzkawy smak w ustach, kłęby dymu wydobywające się z nozdrzy niczym spaliny z układu wydechowego. Lubił to. W całym swoim dystansie to powierzchowności uważał nawet, że z papierosem jakoś lepiej wyglądał.
Ciemny i chłodny parking był miłą odmianą dla bijącego żarem asfaltu na zewnątrz. Od razu przeciągnął się czując przyjemny dreszcz na plecach.
-Tylko uważaj na lakier - zaśmiał się gdy Lamer zwymiotował "posiłek" - Z krwią jest tak, że możliwość jej spożywania jest efektem ubocznym syntetycznej ewolucji. U nas... tzn. w moich czasach, traktuje się ją jako substytut zwykłego pożywienia, ale krew jest hodowana a nie pobierana od ludzi. Z ludzkiej krwi można czytać, wspomnienia, emocje, informacje. Ale to tylko jeśli umiesz się posługiwać telepatią. Poza tym krew działa na nas stymulująco, jest jak uniwersalne lekarstwo, szczepionka na wszystko, wzmacnia zmysły i siłę. Jeśli jesteś tym brakującym ogniwem ewolucji, czy jak by cie tam nazwać, to powinieneś ją docenić. Grunt to żebyś nie stał się zwykłą pijawką jak tamci z baru. To to po prostu barbarzyństwo i kanibalizm.
Zaraz wokół rozległ się miły dźwięk silnika. Światła rozgoniły ciemność na przeciwległej ścianie a auto powoli wytoczyło się ku rampie zjazdowej. John nie miał bladego pojęcia gdzie jest Maple Street, ale od takich rzeczy miał Peter'a. Jego nienaturalna, sztuczna jaźń potrafiła przenikać przez najrozmaitsze rzeczy nie wyłączając systemów informatycznych, co akurat zaskoczeniem być nie mogło. Kilka prostych wskazówek sprawiło, że sprawnie opuścili zatłoczone centrum wyjeżdżając na jakąś długaśną aleję o nazwie Northern Avenue. Z tego co mówił Peter droga ta prowadziła przez przemysłową część miasta aż po jakiś most, za którym rozciągały się już przepastne osiedla domków jednorodzinnych. Dalej zaś, już prawie na obrzeżach miasta, znajdowały się tereny zasiedlone przez bogaczy rezydujących w wielkich willach z basenami, otoczonych wysokimi płotami i jakby odciętymi od reszty świata. Tuż przed dzielnicą bogaczy Norther Avenue odbijała w lewo stając się drogą stanową prowadzącą gdzieś dalej na północ. Tuż przed granicą miasta skręcili w uliczkę wyglądającą prawie jak szeroka parkowa alejka pokryta asfaltem. Wszędzie dookoła rozciągał się jakby wielki park a raz na paręset metrów pojawiał się kolejny wielki płot odgradzający jakiegoś bogacza od reszty świata.
-W lewo teraz - John usłyszał to gdy już był w połowie skrzyżowania i z piskiem skręcił ledwo mieszcząc się na jezdni
-Trochę szybciej następnym razem... - mruknął
-Nie będzie potrzeby, to tu.
John zatrzymał auto na poboczu w miejscu gdzie dość dobrze zasłaniały ich bujne krzaki. Jakieś 50 metrów dalej znajdowała się wielka, żelazna brama z budką strażniczą. Dalej, w głębi ozdobnego parku, wyłaniała się ogromna rezydencja zbudowana na nowoczesną modłę w formie jakiegoś betonowo - szklanego, trzypiętrowego bloku. Był to dziwny, wręcz sztampowy twór architektoniczny, który nie bardzo pasował do staromodny will jaki widzieli wcześniej. Styl ten natomiast pasował do jednej osoby - Lavoise'a.
-Wydaje mi się, że to jego dom. Lavoise'a. Czuję go - rzekł Peter
-Obawiam się, że nie nie jest sam w domu. Na całe szczęście nie czuć smrodu przemienionych, więc strażnicy to ludzie, jak ci Niemcy. Wiesz coś o nim?
-Nie wiele. Wiecie prawie to samo. To sługus przemienionych. Dość obrotny. Potrafi wywęszyć skąd wieje wiatr. Od lat stara się aby jego przemieniono, ale oni nie są zbyt chętni. W tym mieście on i przemienieni żyją w symbiozie. Lavoise wykorzystuje ich tak samo jak oni jego. A teraz chyba zmienił front. Poznajesz?
John opuścił szybę i zamknął oczy. Na chwilę oczyścił umysł i wyostrzył wszelkie zmysły. Zaczął jakby pływać poza własnym bytem, gdzieś na granicy świadomości ocierając się o setki informacji jakie przenikały jego mózg. Nie trwało to jednak długo. Odczucia były zbyt wyraźne by pozostawiać wątpliwości. Przebudził się nagle łykając powietrze krótkimi, łapczywymi oddechami. Popił herbata.
-Lucjusz? On tam też jest? No to w takim razie tajemnica nie była w cale aż tak skomplikowana. Lavoise wywęszył nowego pana i się z nim skumał. To świetna okazja... - zamyślił się i spojrzał na Lamer'a - Słuchaj. Jeśli ktoś może wiedzieć coś o tej całej Almie to tylko Lucjusz i Marcus. Są starzy przemienieni, których mogę nawet nie znać, ale tego jednego znam dobrze i wiem, że on zna wszystkich. Piszesz się na to?
Na twarzy Johna pojawił się zawadiacki uśmiech, który wyraźnie sygnalizował jego zamiary. Peter umilkł zdziwiony obrotem rozmowy.
-Myślałem, że po prostu przyjmiecie to do wiadomości i damy sobie spokój. Chyba byłem naiwny... Dopiero jutro możemy spróbować dostać się na statek, więc czasu jest pod dostatkiem, lecz nie ukrywam, że nie widzę sensu w dochodzeniu kim jest ta Alma. John, dla nas to nie ma znaczenia... Na Kadaverze jej moc i tak ustanie a w przyszłości...
-W przyszłości o ile nie będzie Almy, nie będzie jej mocy... o ile Peter... - John dokończył zdanie kompana i pogłaskał go po łbie - Wiem, że tego nie lubisz, ja też nie, ale czasami trzeba. Poza tym ten chłopak będzie tutaj wracał i będzie musiał jakoś żyć, więc pomóżmy mu z tą zagadką.

1 komentarz:

  1. Czekam na ciąg dalszym, myślę, że się nie zawiodę :)
    Pozdrawiam serdecznie znad wielkiej wody!

    OdpowiedzUsuń